Przejdź do treści
3
4
5
Przejdź do stopki

Wywiad 3

Treść

 Dziewczyny! On jest zajęty!

czyli
Rozmowy przy Bordowym stole
 
 
  Pewnego wieczoru Michał (był wtedy w III klasie szkoły podstawowej) modląc się wieczorem, powiedział: „Panie Jezu, proszę Cię, uratuj moją mamusię, ja zrobię dla Ciebie wszystko”.

 

 Gdy umawialiśmy się na wywiad z rodziną państwa Bordów, nie oczekiwaliśmy szczególnie emocjonalnej rozmowy. Maria, zaangażowana w służbę liturgiczną w naszej wspólnocie, nigdy nie dała powodu, aby myśleć, że będzie kipiała od emocji. Ot, po prostu oczekiwaliśmy ciepłego spotkania przy kawie (nie myśleliśmy nawet o cafe latte)

 
 

 

   i herbacie (któż by przypuszczał, że aż tak aromatycznej) z rodzicami księdza. Dlaczego więc dwie trzecie składu reporterskiego przez większą część rozmowy milczało jak zaklęte? Zaczęło się niespodziewanie. Leszek zabrał nas w podróż po zakamarkach swojego domu. Pedantycznie czystego. Narzekał przy tym na żonę. Twierdził, że aby piwnica różniła się czymś od mieszkania, musi sztucznie rozpylać kurz. Tak schludne piwnice budziły w nas mieszane uczucia. Wolelibyśmy, aby – jak to w piwnicach – leżakowały tam i dojrzewały przyprószone kurzem wina, nalewki, konfitury itd. Nic z tego. Próżno było szukać choćby małego arsenału naznaczonego kurzem czasu. Zyskaliśmy za to coś cenniejszego - zaufanie gospodarzy. Gdy wróciliśmy do stołu, natychmiast pojawił się bordowy sernik, kawa, herbata i przede wszystkim miłe towarzystwo ks. Michała, jego rodziców i pani Marii, dalszej, ale spokrewnionej sąsiadki. Siedząc przy stole wyczuwało się otwartość domu i jego mieszkańców Po dyskretnym wycofaniu się ks. Michała i pani Marii przystąpiliśmy do rozmowy. 

D –  Dzienni(i nocni)karze

M – Maria

L - Leszek

D: Marysiu, Leszku, skąd pochodzicie?

M: Ja pochodzę z Jerzmanowic, a mój mąż z Sosnowca. Mój tatuś był z Sąspowa i dlatego mamy tę działkę tutaj. W czasie, gdy Michał chodził jeszcze do szkoły zrodził się pomysł, aby wybudować tutaj dom. Mama mówiła zawsze, że jak jej braknie, to nie będę miała gdzie przyjeżdżać, więc zaczęliśmy budowę.

   (Już na tym etapie rozmowy wiedzieliśmy, kto w tym związku dominuje)

D: Gdzie się poznaliście?

M: Tutaj, w Jerzmanowicach. Mój przyszły mąż przyjechał na wesele do rodziny i tak się poznaliśmy. Rok po ślubie okazało się,że jestem w ciąży. Cudowna wiadomość. Niestety, po pierwszych badaniach lekarze orzekli, że nasze dziecko nie będzie zdrowe. Więcej, sugerowali, aby usunąć płód. Od drugiego miesiąca ciąży leżałam w szpitalu.

 

D: Twoja pierwsza ciąża, to walka o dziecko…

M: Tak. W drugim miesiącu miałam bóle porodowe i przez sześć miesięcy leżałam w szpitalu. Medycyna nie była tak rozwinięta jak dzisiaj.  Gdyby nie nasza modlitwa i wiara, to nie wiem jak byśmy to przetrwali…

 D: Leszku, jak Ty to przeżywałeś?

L: Praca zajmowała mi wiele czasu, toteż nie mogłem być blisko Marysi. Wpadałem do szpitala na godzinę, żeby pobyć z nią i wracałem do domu. Od szóstej rano do godziny dwudziestej drugiej byłem poza domem.

M: To był tak trudny okres w naszym życiu… Byłam przecież taka młoda….

D: Czy mieliście kogoś, na kogo mogliście liczyć w tych trudnych chwilach?

M: Było wiele osób, które nas wspierały. Na naszej drodze Pan Bóg postawił wyjątkowego, głęboko wierzącego człowieka – szefa mojego męża. To on zorganizował akcję w pracy. Jego koledzy oddali krew, na wypadek, gdyby była mi potrzebna.

L: Przepracowałem z nim 33 lata. Nigdy nie odmawiał pomocy. Wspierał nas również, gdy Michał był już w seminarium.

D: Mario, szczęśliwie dotrwałaś do porodu, co czułaś przed rozwiązaniem?

M: Obawiałam się, czy dziecko urodzi się żywe i zdrowe. Kiedy moja mama przyjechała do mnie, do szpitala i zobaczyła, że nie ma mnie na sali, przeraziła się. Pomyślała, że coś się stało, bo to nie był jeszcze mój termin. A ja w tym czasie byłam już na sali porodowej, gdzie miałam cesarkę. Mama pomyślała, że coś mi się stało.

D: Jak zareagowałaś, gdy się dowiedziałaś, że dziecko urodziło się zdrowe?

M: Ja wtedy nic nie czułam, byłam bardzo chora, nie pokazano mi dziecka. Martwiłam się,  rozpaczałam. Myślałam, że coś jest nie w porządku z Michałem. Miałam straszną anemię, ledwo chodziłam.

L: To ja pierwszy zobaczyłem syna. Wyglądało to tak, że mogłem dziecko zabrać do domu, ale żony niestety nie.

D: Wiele przeżyliście w pierwszym okresie małżeństwa..? 

M: No tak, byliśmy młodzi, niedoświadczeni, sami musieliśmy sobie radzić ze wszystkim.

D: Czyli po porodzie i powrocie do zdrowia mamy małego Michała można było powiedzieć, że najgorsze minęło. Okazało się, że wbrew przewidywaniom lekarzy Michał urodził się zdrowy. Domyślamy się, że w dzieciństwie Michał uczęszczał do przedszkola?

M: Od razu zapisałam go do żłobka, bo ja tam pracowałam, w Sosnowcu, dzielnica Milowice. Później tam też chodził do przedszkola. Kiedy Michał był w III klasie - to było już po I Komunii Świętej - dostałam wylewu, obydwie tętnice miałam niedrożne, co spowodowało paraliż prawej strony. Cierpienie wróciło. Trafiłam do szpitala. Nie mogłam mówić. Obawiano się najgorszego - guza. Czekałam dwa tygodnie, aby zrobić tomografię komputerową. Kiedy wjeżdżałam do komory, prosiłam Boga, żeby wynik był negatywny. Na szczęście okazało się, że to nie żaden tętniak tylko obustronne załamanie tętnic szyjnych. Bardzo rzadki przypadek, ale mnie się przytrafił. W tym czasie Michałem opiekowali się nasi sąsiedzi – emeryci, którzy nie mieli dzieci. Michał był ich pupilkiem. Sąsiad odbierał go ze szkoły, zaprowadzał na religię, która w tamtym okresie odbywała się w salkach katechetycznych przy kościele. Jak się później okazało, ludzie ci odegrali niezwykłą rolę w życiu naszej rodziny.

D: Czy mieli wpływ na formację młodego Michała?

M: O tak! To dziwne. Sąsiadka wprawdzie nie była praktykującą katoliczką, ale jej mąż owszem. To byli dobrzy ludzie, którzy odegrali ważną rolę w życiu naszego syna.  Uczyli go i katechizmu, i pacierza. Kiedy byłam w szpitalu, bardzo to przeżywali. Pewnego wieczoru Michał (był wtedy w 3 klasie szkoły podstawowej) modląc się wieczorem powiedział: „Panie Jezu, proszę Cię, uratuj moją mamusię, ja zrobię dla Ciebie wszystko”. Sąsiadka zawsze wspominała to wydarzenie.

  (W tym momencie zaniemówiliśmy. Wyznania Marii i Leszka były tak prawdziwe… Ujęła nas ich opowieść. Ktoś z nas wydukał słowa naznaczone wzruszeniem. Trzeba się było wziąć w garść…)

 D: Jak wyglądało życie religijne waszego syna?  Był bardziej rozmodlony , zaangażowany w służbę liturgiczną?

 M: Michał nigdy nie był ministrantem, ani tutaj, ani w Sosnowcu. Ale jak szliśmy do kościoła, to on się nie wstydził głośno śpiewać i uczestniczyć szczerze we Mszy Świętej. Byliśmy przeciętną katolicką rodziną, taką, która w każdą niedzielę praktykowała, ale nic ponadto. Michał był jakoś ugruntowany w swojej wierze. Wyczuwało się pewność. Gdy ktoś jest wierzący, to jak może się wstydzić swojej wiary…

 D: Kto, według was, mógł być autorytetem religijnym dla Michała?

M: Dziadziuś i babcia, to byli ludzie mocnej wiary.

 

 Pewnego dnia, kiedy wracaliśmy do Sosnowca (dwoma samochodami), oni (Michał z Marysią) jechali razem jednym samochodem, a ja drugim, wyprzedzając ich, zobaczyłem, że Marysia płacze. Wściekłem się: co on jej zrobił?

 

 D: Gdzie Michał kontynuował edukację po ukończeniu szkoły podstawowej?

M: Michał złożył papiery do liceum im. Stanisława Staszica i równocześnie do Katolickiego Liceum Ogólnokształcącego im. św. Jana Bosko w Sosnowcu. Było tam 700 kandydatów. Bardzo ciężko było się dostać, ale został przyjęty, uczęszczał tam 4 lata. Bardzo dobrze się uczył.
 
 

 

(Dla nas to oczywiste. Doktorem nie zostaje się przypadkowo… Zresztą ks. Michał piął się po szczeblach nauki na naszych oczach, nasza wspólnota stała pod tą drabiną wznosząc w tej intencji modły)
 

 D: Pamiętacie dzień, gdy Michał oświadczył, że zamierza pójść do seminarium? Jakie emocje wam towarzyszyły w tej chwili, jak zareagowaliście?

M: To było w okolicach dnia Wszystkich Świętych. Mąż był wtedy na delegacji w Niemczech. Ja z Michałem byłam w Jerzmanowicach, a Leszek dojechał do nas.
L: Kiedy wracaliśmy już do Sosnowca, oni razem, a ja swoim samochodem, wyprzedzając ich, zobaczyłem, że Marysia płacze. Wściekłem się: co on jej zrobił? Zatrzymałem samochód i zapytałem, co się stało. Nie chcieli mi powiedzieć, dopiero w Sosnowcu usłyszałem, co było powodem płaczu Marysi.
 
D: Czy to była dla was trudna do akceptacji decyzja? Musieliście zdawać sobie sprawę, że nie będzie synowej, wnuków. Możemy to zrozumieć, ale na pewno nie do końca wczuć się w waszą sytuację.
  

 

(Twarze naszych rozmówców zmieniły się, zdradzały, że to było co najmniej szokujące przeżycie. Słuchaliśmy w osłupieniu i z niedowierzaniem. Mogliśmy się spodziewać, emocji, ale nie aż takich)
 
M: To był ten zwrotny punkt w naszym życiu. Michał był wtedy w czwartej klasie liceum. Matura przed nim. To był dla nas szok, nie da się tego opisać.
 
(Czuliśmy się, jakbyśmy siedzieli w kraterze tuż przed wybuchem wulkanu, gdy nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Któż mógł zawitać w te progi wieczorową porą? Był to Ks. Marcin, częsty gość państwa Bordów. Ksiądz Marcin wyczuł natychmiast, że lepiej się ulotnić na piętro, do pokoju serdecznego kolegi -  ks. Michała. Mogliśmy kontynuować naszą rozmowę. Drżenie przederupcyjne było już wyczuwalne…).
 

 M: Błagałam go, mówiłam: zmień swoją decyzje. Michał był pewny swojej drogi. To była twarda walka. On sam przeciwko nam. Odbiło się to na jego wynikach w szkole, przestał się uczyć. A to był przecież nasz jedyny syn.

L: Kiedy dowiedzieliśmy się o tym co postanowił, pierwsze kroki skierowaliśmy do katechety Michała – ks. Marka Turlejskiego. Bynajmniej nie po to, aby mu podziękować, ale z wyrzutami i ogromnymi pretensjami. Myśleliśmy, że to on miał wpływ na decyzję Michała.
 
 

 

Mój syn ukląkł przede mną i całował mnie po rękach. Od tej chwili ożył. To nie był ten sam człowiek.
 

D: A Bóg? Czy mieliście pretensje, przeczucia, że On wam go zabiera...?

M: Nie, do Boga nie mieliśmy żalu, po prostu nie chcieliśmy, żeby nasz jedyny syn, jedyne dziecko, został księdzem. Mieliśmy inne plany wobec niego.

 

 

(Jakże często my, rodzice, planujemy dziecku przyszłość, chcemy ją ułożyć według własnej wyobraźni, zapominając o jego prawie do własnej drogi, do własnego „ja”)
 
M: Myśleliśmy o medycynie. Chcieliśmy żeby został lekarzem. Zapisaliśmy Michała na dodatkowe lekcje - biologię i chemię do prorektora Akademii Medycznej. Syn niechętnie chodził na te zajęcia, twierdził, że jest dobrze przygotowany, zresztą nawet według profesora jego wiedza była wystarczająca, by dostać się na studia bez dodatkowych lekcji.
 
D: Jak Michał odbierał ten wasz opór?
M: Zamknął się w sobie. My w jednym pokoju, a on sam w drugim, z książkami. I nie miał się do kogo zwrócić. Dyrektor wezwał nas do szkoły, żeby zapytać, co się dzieje. Niedługo matura, a tu najwyraźniej Michał ma jakiś problem, z którym nie może sobie poradzić.
L: Podstępnie umówiliśmy się z żoną, że mu powiemy, iż się pogodziliśmy z jego decyzją. Uknuliśmy spisek: niech tylko zda maturę, a potem zmienimy zdanie – zrobiliśmy to z pełną premedytacją. Powiedzieliśmy mu: jeżeli taka jest twoja wola synu, to się zgadzamy.
 
D: Jak wtedy Michał zareagował?
L: Mój syn klęknął przede mną i całował mnie po rękach. Od tej chwili ożył. To nie był ten sam człowiek.
 
  (Na moment zapadła cisza, niewyobrażalnie prawdziwa i szczera, w której każdy z nas próbował sobie stworzyć ten obraz klęczącego przed ojcem dorosłego syna, całującego go ze szczęścia po rękach…)
 
 D: Co na to wasi bliscy, jak rodzina zareagowała na decyzję Michała?
 L: Prawie wszyscy byli przeciwko, niemal cała rodzina mówiła kategorycznie – nie! Zdarzyli się jednak tacy, którzy akceptowali jego wybór od samego początku. Mój ojciec, który nie był 50 lat w kościele pierwszy zaakceptował tę decyzję. Powiedział, że to wola Michała i jego życie, i nie powinniśmy się mu sprzeciwiać.
 
 

 

Gdy zawoziłam syna do seminarium on był jeszcze w gorsecie gipsowym. Ze złością i krzykiem tam go zostawiłam. Obwiniałam księdza rektora, jakby to on był sprawcą naszego nieszczęścia.
 
M: Moja mama bardzo się cieszyła. Mówiła, że widocznie Bóg tak chce i trzeba to uszanować. Było jeszcze takie wyjątkowe wydarzenie, które zapadło nam w pamięci. Kiedy syn kończył liceum, śp. biskup Adam Śmigielski był na uroczystym zakończeniu. Michał przemawiał, a na koniec ks. biskup zdjął swoją piuskę i położył na głowie Michała, i powiedział: „Dziewczyny, on jest zajęty”. Biskup wiedział, jaką drogę wybrał nasz syn.
 
 
D: Kiedy budowaliście ten dom, w którym dzisiaj nas podejmujecie?  
M: Michał był wtedy w liceum. Ten dom miał być dla niego. Myśleliśmy, że może kiedyś otworzyłby tutaj swoją prywatną praktykę.  Michał pomagał przy budowie. W wakacje stało się coś strasznego. To było po maturze Michała. Pomagając przy budowie domu, nasz syn uległ wypadkowi. Spadł z piętra na parter, uszkadzając sobie kręgosłup. Dla nas to był znak, że nie należy się sprzeciwiać woli Boga. Wywiesiliśmy białą flagę. Poddaliśmy się, prosząc tylko Boga, żeby Michał był zdrowy. Niby pogodzeni z jego i Jego wolą, ciągle jeszcze  zachowywaliśmy się nieracjonalnie. Gdy zawoziłam syna do seminarium, on był jeszcze w gorsecie gipsowym. Zostawiłam go tam ze złością i krzykiem. Obwiniałam księdza rektora, jakby to on był sprawcą naszego nieszczęścia. On tłumaczył mi, że nikt nie będzie Michała trzymał na siłę.
 
D: Jak wspominacie pobyt Michała w seminarium, czy wreszcie był to czas radości, pogodzenia się z tym wszystkim?
M: Nie było łatwo, było wiele przeciwności, złośliwości.
 
D: Niejednokrotnie bywa, że na gruncie nieżyczliwości i niechęci wyrasta coś dobrego.
M: Seminarium to wielkie wyzwanie dla młodego człowieka. Sam, bez rodziny, musi sobie radzić w nowej rzeczywistości.
L: Dla nas to również był trudny czas. Zawsze byliśmy razem, we trójkę, a jak Michał się wyprowadził to zostaliśmy sami. W piątek sami, w poniedziałek sami i w niedzielę też…
 M: Ja dziękuję Bogu za dar moich rodziców. Mieliśmy gdzie przyjeżdżać i z kim przeżywać te chwile. Oni byli dla nas ogromnym wsparciem. Skumulowały się cierpienia. Michał poszedł do seminarium, a ja trafiłam do szpitala, usunięto mi mięśniaki i na dodatek wtedy okazało się, że likwidują moje miejsce pracy – zamykają żłobek. I nie mam już do czego wracać. Przez trzy lata byłam na rencie, miałam wiele czasu na rozmyślania, zdarzały się gorzkie chwile, gdy z goryczą wołałam do Bogu i pytałam – dlaczego? Na szczęście pewnego dnia zadzwoniła moja znajoma księgowa, że jest wolne miejsce w pracy. Musiałam szybko podjąć decyzję. Wróciłam do pracy, tym razem w szkole i dopiero tam odżyłam, podniosłam się.
 
 

 

Ks. Rektor pytał każdego z rodziców, czy są zadowoleni z wyboru syna. My powiedzieliśmy, że zaakceptowaliśmy wybór naszego dziecka, ale szczęśliwi nie jesteśmy.
 

 

 D: Ta historia przypomina historię Hioba, któremu wszystko zabrali, który stracił sens życia i wszystko, co miał.. To musiała być ogromna walka.
M: Niektórzy sąsiedzi w Sosnowcu wypytywali mnie o to, co się stało, ale ja nie chciałam nikomu opowiadać tego, co przeżywałam. Większość z nich była niewierząca. Każdy dociekał, dlaczego Michał wybrał taką drogę. Przecież on nikim nie będzie, tylko takim zwykłym księdzem – komentowali.
 
 D: Czy był jakiś moment przełomowy, kiedy przestaliście walczyć?
L: To było wtedy, gdy Michał uległ wypadkowi, wtedy zgodziliśmy się z wolą Bożą. Mówiliśmy, niech będzie najmniejszym z najmniejszych, ale dziękowaliśmy Bogu, że jest zdrowy, a nie niepełnosprawny. Od tego momentu byliśmy z nim, wspieraliśmy go na każdym kroku.  Kiedy byliśmy na pierwszym spotkaniu w seminarium, to było po pół roku, ja powiedziałem synowi – Michałku, jeśli to nie będzie twoja droga, wracaj do domu, zaczynaj od nowa, nikt złego słowa ci nie powie. Ale on wytrwał, mimo tego, że inni rezygnowali. Dla innych rodziców to był ogromny prestiż i nie wyobrażali sobie, by ich synowie nie dotrwali do końca seminarium, dla nas nie, wprost przeciwnie, Michał miał zawsze otwartą drogę powrotu.
M: Na tym spotkaniu ks. Rektor pytał każdego z rodziców, czy są zadowoleni z wyboru syna. My powiedzieliśmy, że zaakceptowaliśmy wybór naszego dziecka, ale szczęśliwi nie jesteśmy.
 
D: A kiedy zrozumieliście, że jego wybór jest słuszny?
M: Kiedy Michał przyjechał do nas pierwszy raz, to zobaczyłam, że miał odgniecione kolana od klęczenia i pomyślałam sobie, że on i tak tam nie wytrzyma. Tutaj w domu miał wszystko, czego mu było potrzeba, nic mu nie brakowało, a on z tego zrezygnował.
L: Mnie to się wydaje, że wtedy jak ubrał sutannę. To wtedy uwierzyliśmy, że to jest TO. Myślę, że on nam dużo pokazywał. Kiedy przyjeżdżał do domu, do Sosnowca, to pierwsze co robił, to biegł do klasztoru, do Matki Teresy Kierocińskiej. Tam się modlił i dopiero wracał do nas. Michał bardzo dużo pomagał karmelitankom. Pierwsza kolęda - wszystkie pieniądze, które uzbierał oddał właśnie im, na budowę kościoła. Kupił im też pierwszy komputer. Michał zawsze powtarza, że za taką moc, moc modlitwy jaką czuł od nich, będzie im zawsze wdzięczny.
M: My zawsze byliśmy w bliskich kontaktach z tymi karmelitankami. Pomagaliśmy im, jak mogliśmy.. Czasem to było po prostu przewiezienie samochodem jakichś rzeczy. Siostry nie miały swojego telewizora, a wtedy w telewizji był serial „Isaura”, który niemal wszyscy oglądali, więc one przychodziły do nas i oglądaliśmy wspólnie. Przychodziły często głodne, więc również jedzeniem je częstowaliśmy.
 
 D: Czy w waszym domu bywali księża?
M: Owszem. Zapraszaliśmy ich na kawę, ale przychodzili również wtedy, gdy po prostu chcieli porozmawiać. Potem do nas mówili: Czemu się dziwicie, że Michał poszedł do seminarium? Przecież to było wiadome. Zawsze skromny, cichy, rozmodlony, unikał rozrywek. Czasem jak dowiadywałam się, jak mówią o księżach, to modliłam się i mówiłam: Panie Boże, jeśli go powołałeś to spraw, żeby był dobrym kapłanem i dobrym człowiekiem.
 

 

Zawsze błagałam i będę Boga błagać, żeby mój syn był prawdziwym kapłanem i prawdziwym człowiekiem. Żeby nigdy ani Pana Boga, ani nas, ani ludzi nie zawiódł. Przede wszystkim pragnę, aby był człowiekiem, bo pracuje z ludźmi.

 

L: Przecież zagrożenia są cały czas i z każdej strony. Michał zawsze mówi, gdyby się ludzie modlili za kapłanów, to nie byłoby powodów do zgorszenia.
 
 
D: Bardzo prawdziwa jest wasza opowieść. Do bólu prawdziwa. Niewyobrażalnie.
M: Ja teraz dopiero widzę, że droga, którą wybrał mój syn od początku była wyznaczona, nakierowana na kapłaństwo, a myśmy tego nie potrafili odczytać.
 
D: Jerzmanowice naturalnie i z radością przyznają się do ks. Michała. Michał jest także nasz.
M: Ja dziękuję ludziom za zorganizowanie prymicji Michała tutaj w Jerzmanowicach. To wielki dar od Boga, że ludzie tak się zaangażowali w uroczystość. Trzeba powiedzieć, że ogromne podziękowania należą się przede wszystkim księdzu kanonikowi Andrzejowi Ciesielskiemu. On po prostu cieszył się Michałem, jego powołaniem.
 
D: Ja pamiętam tę Mszę prymicyjną Michała. To była pierwsza taka Msza, na której byłam i pomyślałam sobie - jaki szczęśliwy człowiek. On tak wyglądał jakby do tego kapłaństwa szedł po różach bez kolców. A teraz, gdy słyszę, jaki dramat przeżywał od początku swojego życia, a państwo razem z nim, to nie mogę uwierzyć. 
 M: Ja do dzisiaj powtarzam, chociaż miałabym pięć dziewczyn – córek, to one na pewno by mi nie dały tyle radości, co on jeden. To wymodlone, ubłagane, uproszone dziecko.
 
D: Jan Paweł II kiedy spotkał się z mamą ks. Jerzego Popiełuszki powiedział do niej: „Matko, dziękuję ci, że dałaś nam wielkiego syna”. Marianna Popiełuszko odpowiedziała: „To nie ja, to Bóg przeze mnie dał światu”. Z perspektywy czasu widać że, to  z czym kiedyś nie mogliście się pogodzić, co odrzucaliście od siebie, stało się dla was błogosławieństwem.
M: Dzisiaj jestem bardzo szczęśliwą i dumną matką. Niedawno w naszej parafii mieliśmy peregrynację obrazu Jezusa Miłosiernego. Zawsze błagałam i będę Boga błagać, żeby mój syn był prawdziwym kapłanem i prawdziwym człowiekiem. Żeby nigdy ani Pana Boga, ani nas, ani ludzi nie zawiódł. Przede wszystkim pragnę, aby był człowiekiem, bo pracuje z ludźmi. Często mu doradzam i mówię, że musi po ludzku patrzeć na różne aspekty danej sprawy, bo to jest wielka odpowiedzialność, odpowiedzialność za drugiego człowieka.
L: Tyle szkół likwidują, w każdej szkole jest katecheta, o nich też trzeba zadbać.
 
 
D: Michał jest bardzo uporządkowanym człowiekiem, nastawionym na drugiego człowieka i na Boga.
L: Kilka lat temu postawiłem mojemu synowie pytanie: Co byś zrobił, gdybyś jeszcze raz miał wybierać? Odpowiedział mi: Tato nawet nie kończ. W ciemno poszedłbym tą samą drogą.
 On chce pomagać i to robi. Kiedyś kupił telefony komórkowe dla mnie i dla siebie, i okazało się, że wygraliśmy telewizor. Kiedy odwiedziłem go za tydzień zobaczyłem, że nie ma go u siebie. Okazało się, że w jakiejś szkole był konkurs i Michał dał go jako główną nagrodę. Do dzisiaj nie ma telewizora.
 
D: Świadoma, mądra decyzja?
L: On nie ma czasu, aby oglądać. Mówi, że można wiele zrobić w tym czasie.
 
D: Na koniec naszej rozmowy chcieliśmy zapytać, ilu księży przewija się przez wasz dom?
L: Około dwudziestu księży w miesiącu. Jest i tak, że w wakacje nasza posesja jest jak dworzec.
M: Księża wiedzą, że u nas jest otwarty dom. Czym możemy to się podzielimy i tym ugościmy.
 
D: A jest czym poczęstować…
M: Oni (księża) czują się jak u siebie. Kiedy była „powołaniówka” w Sosnowcu to wszystko tam przygotowywaliśmy. Jedzenie, spanie – często spali na materacach, bo tylu ich było.., czasem piętnastu. A rano ich rozwoziliśmy po parafiach. Natomiast jak była tutaj, w Jerzmanowicach, to cały dom ludzi. Niektórzy z nich mówią: Boże, żebym ja taką mamę miał… Oni widzą we mnie normalnego człowieka, zwierzają się, a ja umiem ich wysłuchać, jestem tolerancyjna. Niektórzy mówią: Ja ze swoją mamą nie mógłbym o takich rzeczach rozmawiać.
 
D: Zrobiliście „dobry interes” z Panem Bogiem. Daliście jednego syna, a teraz macie dziesiątki. Wasz dom jest wypełniony ludźmi.
L: Jak są żony imieniny, to ja tylko wyglądam przez okno i mówię: Marysiu, „czarna mafia” nadjeżdża.
 

 

(Humor nie opuszcza Leszka. Zakończyliśmy wywiad, rozeszliśmy się do swoich domów. Gdy później „sprzedaliśmy” naszym domownikom i znajomym kilka fragmentów wywiadu, w ich oczach pojawiły się łzy. Czujemy potrzebę modlitwy o powołania w naszej wspólnocie i dziękujmy Bogu za dar w osobie ks. Michała i jego rodziców. To był czas podarowany nam od Pana. Wspierajmy ich modlitwą i życzliwością na każdym kroku. Amen! Amen! Amen!)
 
 
  Artykuł dedykujemy kapłanom pracującym i służącym w naszej parafii oraz ich rodzicom.
 

 „...mądrość i wychowanie to bojaźń Pana, a w wierności i łagodności ma On upodobanie"

Syr 1,27
 
Foto: AS oraz rodzinne fotografie udostępnione przez ks. Michała
Dzienni(i nocni)karze: Agata Sarota, Marzena Mrozowska, Adam Szafraniec
Redakcja: Agnieszka Zatyka - Szlachcic

  

302991